Nie stracić ani dnia

Pewnie każdemu z nas zdarzają się takie dni, gdy liczba spraw do załatwienia wraz z upływem godzin tylko rośnie, praca nam nie idzie, a zwykłe sprawy wydają się nas przerastać. Czasami po prostu tak już jest, pewnie nie ma jednej konkretnej przyczyny takich splotów okoliczności. Jest jednak coś, co pomaga nawet wśród takiego chaosu zachować pokój w sercu.

Mam takie doświadczenie, że w dobrym przejściu nawet przez takie dni pomaga mi... poranna modlitwa. Niestety, udaje mi się o nią zadbać zdecydowanie zbyt rzadko, bo mam naturę nocnego marka i zdecydowanie wolę kłaść się późno w nocy niż wstawać chociaż pół godziny wcześniej niż to naprawdę konieczne. Kiedy jednak uda mi się wstać i wygospodarować kilkanaście minut na lekturę Pisma Świętego, dzień mimo wszystkich napięć i pośpiechu wygląda jakoś inaczej.

To pewnie dość nieoczywiste, ale taką lekcję wyciągnąłem z nauki Tomasza z Akwinu, którego trudno byłoby uznać za idealnego kandydata na życiowego czy duchowego coacha. Tomasz zapisał jednak m.in. taką prawdę: każdy cel najpierw musi być w intencji, dopiero na końcu jest jego realizacja. To, czego chcę, musi zatem najpierw stać się moją intencją, która przeprowadzi mnie przez poszczególne kroki wiodące to osiągnięcia tego celu.

Jeśli ostatecznym celem mojego życia jest to, abym mógł zjednoczyć się z Bogiem w niebie i kontemplować Go już bez końca, osiągnięcie tego celu będzie składało się z miliardów drobnych decyzji, które tworzą każdy dzień. Jasne, że najpierw potrzebuję Bożej łaski, aby móc w ogóle tą drogą iść. Otrzymuję ją w obfitości każdego dnia, od pierwszych chwil mojego istnienia, a jeszcze bardziej od momentu chrztu. Jednak to po mojej stronie jest to, na ile się na tę łaskę otworzę, jak bardzo z niej skorzystam.

I właśnie w tym pomaga mi poranna modlitwa. Zanim wpadnę w wir wydarzeń i spraw, które nie zawsze jestem w stanie przewidzieć, zanim jeszcze codzienne troski, porażki i wyzwania pochłoną moją uwagę, mam szansę przypomnieć sobie, dokąd idę. Jeśli o tym pamiętam od rana i udaje mi się nie stracić tego z oczu chocby w krótkich chwilach oddechu w ciągu dnia - wszystkie trudy nabierają zupełnie innego wymiaru, bo mam szansę zobaczyć je w perspektywie wieczności, do której chcę dojść. Mogę sobie uświadamiać, że wszystko, co mnie spotyka, dzieje się w obecności Boga, który jest władcą tego wszystkiego i któremu staram się oddawać moje życie. Mogę też przed zanurzeniem się w te wszystkie wydarzenia prosić Go o Jego światło i prowadzenie, abym wiedział, co mam robić, jak mam to robić - i abym miał od Niego siłę do tego, aby w tym wszystkim nie zapomnieć kochać.

Gdy przez dłuższy czas braknie mi - chociażby krótkiej, ale jednak regularnej i wiernej - modlitwy u progu dnia, być może przez jakiś czas mogę nadal mieć "obiektywnie" relację z żywym Bogiem, ale przestaję się w tej relacji zakorzeniać. Nie przenika ona mojego dnia, nie nadaje smaku decyzjom, które podejmuje. Zaczynam coraz bardziej żyć "sam", na własną rękę, we własnym świecie, ograniczony do tu i teraz. Jeśli jednak przypomnę sobie o Bogu i do Niego się zwrócę, mogę na nowo od Niego zaczerpnąć mocy, aby stawić czoło wyzwaniom, które są przede mną.

Taka kilkuminutowa poranna lektura Słowa Bożego, połączona z prośbą, aby Bóg uczył mnie, jak Go kochać, jak słyszeć Jego głos w moim dniu, jak dla Niego cierpieć i jak do Niego się nawracać, to mały krok na drodze ku Niemu. Wierzę jednak - więcej: doświadczam tego - że te małe kroki budują moją przyszłość. Nie zawsze mam możliwość zrobić wiele dla Boga i z Nim - ale zawsze mogę zrobić to jedno, co jest naprawdę konieczne: spędzić z Nim czas na modlitwie.